Marek Chlebuś
Własność


Ten, kto pierwszy odgrodził kawałek ziemi, powiedział "to moje" i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć, był prawdziwym założycielem społeczeństwa. Iluż zbrodni, wojen, morderstw, ile nędzy, grozy byłby rodzajowi ludzkiemu oszczędził ten, kto by kołki wyrwał lub rów zasypał i zawołał do otoczenia: "Uwaga! Nie słuchajcie tego oszusta, będziecie zgubieni, gdy zapomnicie, że płody należą do wszystkich, a ziemia do nikogo!"

Jan Jakub Rousseau

Powiedzenie, że pojedynczy człowiek posiada pasmo gór, morze albo dużą wyspę to trochę nadużycie pojęciowe. Wyspę można posiadać, póki ktoś inny jej nie zajmie, ale wtedy jeszcze można intruza przegnać, a gdyby miał być silniejszy, można utrzymywać straże albo wzywać na pomoc flotę sąsiedniego kraju, oczywiście w imię świętego prawa własności, ale w tym momencie zaczynamy już mówić raczej o władzy niż o własności.

Gdy się dobrze zastanowić, co oznacza własność, to trzeba stwierdzić, że własność jest prawem negatywnym, które ma utrudnić lub uniemożliwić innym korzystanie z czegoś. Kiedy własność dotyczy rzeczy o mierze ludzkiej: żywności, odzieży czy schronienia, to prawo własności chroni właściciela przed tymi, którzy by chcieli go pozbawić czegoś, co jest mu potrzebne. Kiedy jednak sprawa dotyczy dużej wyspy, to kto i w jakim sensie jej może potrzebować i jak z niej korzystać? No, powiedzmy, że ktoś lubi pustkę i samotność. No to niech ją ma, ale tak stąd po horyzont to chyba wystarczy, prawda? Co to mu za różnica, czy dalej są ludzie, czy ich nie ma, skoro nie jest w stanie nawet tego stwierdzić?

Prawo własności w przypadku rzeczy wielkich ogranicza innych niepotrzebnie, gdyż pozbawia ich czegoś, czego właściciel nie tylko nie potrzebuje, ale nawet nie jest w stanie wykorzystać; inaczej mówiąc: naruszenie własności nie zubaża wtedy właściciela lub zubaża go w niezauważalnym stopniu. Podobnie ma się rzecz z prawami autorskimi: autor piosenki nie traci jej, gdy ją ktoś kopiuje, on tylko traci jakąś cząstkę nadziei na zysk z ewentualnej sprzedaży. Niepobranie jednak tantiemy autorskiej czy opłaty za przybicie do wyspy nie zmniejsza niczyjego stanu posiadania.

A tak na marginesie: po co komuś Australia? Jak by miał z niej korzystać? Wynajmując kawałki osadnikom? Przecież żeby to robić, musiałby umieć bronić brzegów przed nieuprawnionym lądowaniem. Musiałby więc mieć wielką armię, i utrzymać ją. A jak? Niechby nawet miał dość złota, to co armia zrobi z żołdem na niemalże pustej wyspie? Nie ma tam domów do wynajęcia, sklepów z odzieżą, upraw żywności, restauracji, nie ma komu czego skonfiskować... to jak taką armię utrzymać? Ano, trzeba by jeszcze kilka razy tylu ludzi osiedlić, by tej armii dostarczyli domów, ubrań, wyżywienia, broni... Ale czemu mieliby oni przyjeżdżać na wyspę i pracować na utrzymanie armii? Może z biedy, może za karę, może z jakiejś desperacji, na przykład uciekając przed swoją władzą, tak to przynajmniej kiedyś wyglądało. Krótko mówiąc, trzeba by znaleźć odpowiednią liczbę nieszczęśników lub awanturników, jakoś ich przekonać, przekupić czy zmusić, by dali się zawieźć na wyspę i na niej osiedlić, a tam tak ich zorganizować, aby bez większego szemrania wypełniali założoną misję... inaczej mówiąc: trzeba mieć odpowiednio wielką władzę. Tyle tylko, że gdy się ją ma, to żaden tytuł własności nie jest już potrzebny do zajęcia wyspy.

W przypadku rzeczy wielkich równoczesne posiadanie władzy i własności oznaczałoby więc mniej więcej tyle samo, co posiadanie tylko samej władzy. Wynikałoby z tego, że wraz ze wzrostem własności, jej użyteczność zmierza do zera. Oczywiście chodzi o tak zwaną użyteczność krańcową, czyli o przyrost użyteczności, bo te rzeczy, których ktoś umie samodzielnie obronić, pozostają w pełni użyteczne. W myśl tego posiadacz Australii mógłby sobie zbudować ziemiankę z małym warzywnikiem i czerpać z niej pełną użyteczność lub ogrodzić stuhektarową farmę i cieszyć się już niepełną, ale większą niż poprzednio użytecznością. Powiększenie jednak farmy na cały kontynent już niewiele by zwiększyło użyteczność tego posiadania.

Zresztą, ilu pięknych samochodów można co dzień użyć, ile zjeść frykasów, ile wypić wina, ilu wysłuchać pochlebstw, ile zeżreć elitarnych lekarstw przeciw umieraniu? No, samochodów to może kilka, żarcia parę kilo, wina parę litrów, pochlebstw parę godzin i lekarstw ze sto. A ile to kosztuje? Tysiąc, dwa czy dziesięć tysięcy dolarów? Niechby i dziesięć. To byłoby trzysta tysięcy miesięcznie oraz trzy miliony sześćset tysięcy na rok. Daje to trzysta sześćdziesiąt milionów na stuletnie życie. No to po cholerę więcej? Dla dzieci i żon? OK, niech będzie zatem miliard, ale więcej? To już chyba choroba. Jak traktować człowieka, który codziennie kupuje 50 kilo chleba, mimo że spożywa setną tego część, a resztę marnuje? No, chyba podobnie jak tego, co ma miliard dolarów i jeszcze nie zaczął ich wydawać, a tylko zwiększa swój problem, dodając kolejne milardy. Na pewno nie jest to objawem zdrowia psychicznego.

Jeśli przyjmiemy za regułę, że własność czegokolwiek o wartości przekraczającej rozsądek będzie wymagała wspólnictwa takiej liczby osób, żeby żaden udział nie przekroczył jakiejś założonej wielkości maksymalnej, to w gruncie rzeczy nikogo niczego nie pozbawimy. Skoro stan posiadania pojedynczej osoby jest ograniczony naturalnie, może też być ograniczony formalnie. To zresztą żadne ograniczenie, zakazać foce fruwania. A jeżeli którejś zakaz ten przeszkadza, należy zwątpić, czy rzetelnie podaje się za fokę; bo uczciwej foce byłoby to obojętne.

(Jest to fragment nieopublikowanej jeszcze ksiązki Autora pt. "Świat bez władz")

powrót do spisu treści