Piotr Uzbiak
Po demokracji


Przyznaję, chciałbym ułatwić sobie zadanie, napisać w kilku zdaniach, co myślę o współczesnej demokracji i od razu przejść do nowych pomysłów na temat organizacji życia społecznego. Ale zdaję sobie sprawę, że Czytelnik może nie jest zachwycony demokracją, ale jest przyzwyczajony do opinii, że jest to najlepsza z istniejących form władzy nad społeczeństwem. Zatem wypada sporządzić choćby pobieżną analizę tego zjawiska, aby wykazać, że przestaje ono spełniać oczekiwania społeczeństwa i należy pomyśleć nad nowym rozwiązaniem.

Istotnie, osobiście wolę demokrację nawet w obecnej formie, niż na przykład faszyzm czy ustrój zwany komunizmem. Ale po 14 latach doświadczeń z rodzimą demokracją jestem już cokolwiek zmęczony i - co jest chyba bardziej męczące - nie widzę nadziei, aby w tym systemie mogło zmienić się coś na lepsze. Oczywiście, można argumentować, że nasza demokracja jest jeszcze "młoda". Ale - czy, gdy dojrzeje - będzie znacznie lepsza? Co znaczy owo dojrzewanie?. Domyślnie przyjmuję, że wzorem, do którego powinniśmy dążyć, jest bardziej cywilizowana demokracja krajów zachodnich. Mam jednak wątpliwości, czy jest to właściwy wzorzec.

W krajach rozwiniętych demokracja stała się domeną masmediów, superspektaklem dla wielkiej widowni, która wymaga od wybieranych reprezentantów bardziej kwalifikacji gwiazd kultury masowej, niż uczciwości czy talentów w zarządzaniu. Taka demokracja nie odpowiada budzącym się - w coraz większym stopniu - trendom "poczucia odpowiedzialności obywatelskiej". Może pasowała do epoki industrializacji, zdominowanej przez ciężki, scentralizowany przemysł. Może była użytecznym narzędziem do umacniania silnych, zbiurokratyzowanych państw narodowych? Ale świat się zmienia. Dzisiaj rozmaite ruchy na całym świecie poszukują demokracji, która daje ludziom szansę samorządności i samodecydowania o własnym losie. Ludzie sami chcą wziąć się za urządzanie własnego otoczenia i nie oddawać inicjatywy urzędnikom w stolicy, którzy jednym pociągnięciem pióra chcieliby rozstrzygać o przyszłości lokalnych społeczności. Coraz więcej ludzi ma dosyć tego, aby ktoś w ich imieniu, za ich pieniądze, organizował im idiotyczny system życia społecznego, czy też podejmował decyzje, które nawet średnio wykształcony obywatel rozpoznaje jako objaw ignorancji lub po prostu zwykłego złodziejstwa. Dlatego, po raz kolejny, ludzie na świecie zaczynają brać sprawy w swoje ręce. Ten nowy ruch nazywany jest demokracją uczestniczącą. Ta forma również nie jest wolna od słabości, o czym będzie mowa trochę dalej, jednak patrząc z perspektywy obecnych doświadczeń z naszą demokracją, są to doprawdy drobnostki.

Właściwie należałoby zatrzymać się w tym miejscu i poczekać, aż nadejdzie ów etap w ewolucji polskiego społeczeństwa. Następnie, zaobserwować ewentualne niedomagania i po kilkunastu latach zaproponować kolejne rozwiązanie. Skorzystam jednak z prawa, jakie przysługuje wizjonerom, i wyprzedzę historię. Kiedyś usłyszałem, że na wdrożenie poważnej innowacji ludzkość potrzebuje przynajmniej 30 lat, więc chyba czas najwyższy zacząć pierwsze przymiarki. Zacznijmy od krótkiej analizy współczesnego systemu demokratycznego. Z konieczności, skupmy się na jego negatywnych cechach, to one bowiem inspirują do poszukiwania rozwiązań. Jeśli coś jest dobre - nie ma specjalnej potrzeby ulepszania tego.


Demokracja - władza ludu

Historia demokracji sięga przynajmniej V wieku p.n.e.. Demokracja miała być sprawiedliwszą formą sprawowania władzy, niż monarchia czy oligarchia (władza nielicznej grupy). W języku greckim demos oznacza "lud", a kratos - "władza", a więc demokracja oznacza dosłownie "władza ludu". Pojęcie "ludu", posiadającego podmiotowość polityczną, było różnie interpretowane, a we współczesnych czasach - chyba najszerzej. Obejmuje ono wszystkich dorosłych obywateli. Problemem pozostaje jednak wpływ tychże obywateli na władzę. I chyba wszyscy mamy to odczucie, że jest on niewielki. Tak się dzieje, ponieważ ustawodawcy dali obywatelom tylko uprawnienia wyborcze, ale nie dali realnych procedur kontrolnych i odwoławczych w stosunku do przedstawicieli wybieranych do różnych rad i gabinetów. Po odejściu od urny "reklamacja nie jest uwzględniana".

Oczywiście można sobie narzekać i demonstrować swoje niezadowolenie przez następne 4 lata, ale w praktyce nic z tego nie wynika. Zatem w tej najbardziej cywilizowanej formie rządzenia - współczesnej demokracji - wpływ obywatela na władzę jest właściwie żaden. Zapytajmy dla przykładu, czy ktoś zna współczesny demokratyczny kraj, w którym "lud" wyznacza pensje dla wybranych przez siebie "władców"? Przedstawiciele "ludu" sami sobie je wyznaczają, czerpiąc przy okazji dodatkowe gratyfikacje z zajmowanych stanowisk. Obywatel nie ma tu nic do gadania. Nie ma również żadnego wpływu na gospodarowanie środkami społecznymi.

Nawet ten jedyny element decyzyjny, jakim są wybory przedstawicieli władz, bardziej przypomina teleturniej, niż świadomy akt działania obywatelskiego, ponieważ uczestnicy poddawani są dezorientującej propagandzie wyborczej. Niekiedy wybory są zwykłą farsą legalizującą już wcześniej ustalony scenariusz podziału władzy.

Aby jednak nie rozwodzić się zbytnio nad podobnymi oczywistościami, podsumujmy krótko podstawowe niedomagania współczesnej demokracji:

1) Wyborca działa w osamotnieniu (bez uczestnictwa w dyskusji, dialogu), jest tylko biernym słuchaczem. Po oddaniu głosu traci wszelką kontrolę nad tzw. przedstawicielem i może co najwyżej przeklinać dzień, w którym oddał swój głos. Referendum, ten sporadyczny akt wyrażenia woli, nie może się liczyć, jako narzędzie wpływu.
2) Obywatel nie ma żadnego wpływu na sposób wydatkowania pieniędzy, jak również nie ma możliwości rozliczenia wydających z wydatków, które są popełniane na rzecz nonsensownych przedsięwzięć.
3) Władza ludu to jedynie "arytmetyka wyborcza", a wybory - jak ktoś zauważył - to "systemowa tyrania większości". Dodałbym, że w praktyce jest to nawet "tyrania mniejszości". Rzadko kiedy bowiem zdarza się, że na danego kandydata głosuje więcej niż 50 % społeczności. Zwykle wystarcza mniejsze poparcie (20-30%), aby kandydat wygrał wybory.
4) Jest już tradycją, że ugrupowanie zdobywające władzę nie realizuje swych wyborczych obietnic. Nawet jeśli wyborcy zdają sobie z tego sprawę, nie mogą nic na to poradzić.
5) Konieczność finansowania kampanii wyborczych znacznie ogranicza podaż kandydatów. Obecna forma kampanii pozwala na manipulowanie opinią publiczną. W praktyce, kandydat nie mający poparcia partii, za czym idzie wsparcie finansowe - choćby był najlepszym w sztuce zarządzania społeczeństwem - nie ma szans na zdobycie władzy.
6) Brak rzetelnego systemu informacji o kandydatach. Wyborca, jeśli nie poznał osobiście kandydata, nie ma pojęcia, jakim jest on człowiekiem i czy będzie właściwym reprezentantem interesów wyborcy.
7) Bliższe (dla wybranych decydentów) nie są potrzeby wyborców, ale układy partyjne i osobiste zobowiązania wobec krewnych, sponsorów swej kariery itp. Musi więc je realizować w formie przydziału stanowisk, koncesji, zleceń z gminnej kasy itd.
8) W hierarchii ważności - dla osiadłego już na stanowisku przedstawiciela ludu - stoją wyżej wymagania nadrzędnych instancji biurokratycznych, niż obywateli, których nazywa się znacząco "petentami".
9) Zjawisko biurokratyzacji procesów demokratycznych skutkuje za to większą złożonością procedur. Stają się one trudne do przeniknięcia dla przeciętnego obywatela, który zwykle nie ma ochoty, aby zagłębiać się w szczegóły i oddaje pole do działania wprawnym działaczom i urzędnikom i prawnikom.

Nie są to wszystkie cechy, ale zatrzymajmy się na chwilę. Teraz chciałbym omówić wspomnianą demokrację uczestniczącą, która w pewnym stopniu radzi sobie z powyższymi niedomaganiami. Nie jest to - niestety - znana nam z doświadczenia forma sprawowania władzy i z konieczności musimy opierać się na dostępnych publikacjach1.


Demokracja uczestnicząca

To najnowsza próba zreformowania współczesnego systemu demokratycznego. Celem demokracji uczestniczącej jest przezwyciężenie pewnego wzorca demokracji przedstawicielskiej, która z powodu swoich właściwości uniemożliwia realizację obietnic wyborczych. Wzorzec ten funkcjonuje na wszystkich szczeblach zarządzania społeczeństwem, również na tych najniższych, lokalnych, gdzie staje się miniaturową wersją naczelnych organów państwa, ze wszystkim typowymi dla nich przywarami. W rezultacie, tylko nieliczni są zadowoleni ze stanu samorządu lokalnego. Dlatego pomysły na zmianę dotychczasowej struktury samorządu wychodzą nie ze środowisk władzy państwowej lecz od osób zaangażowanych w demokrację na poziomie lokalnym. Świadomych obywateli nie stać już dłużej na powierzanie losów swojej dzielnicy, gminy czy miasta politykom i urzędnikom, nad którymi nie ma żadnej kontroli. Bezpieczniej i taniej jest odebrać im władzę, aby znalazła się w rękach samych mieszkańców, którzy najlepiej znają własne potrzeby dotyczące życia społecznego. Faktyczne uczestnictwo we władaniu danym miejscem jest wtedy, gdy mieszkańcy mogą rzeczywiście decydować o przeznaczeniu i sposobie wydatkowania ich (społecznych) pieniędzy. W miastach, gdzie została wprowadzona demokracja uczestnicząca, lokalna administracja przestała rządzić i zaczęła służyć społeczności. Powoli zaczyna się eliminować tam zbędne hierarchie i struktury autorytatywne, oraz poszerzać swobody i demokratyczny wybór. Dzięki temu ludzie zaczynają kierować sprawami lokalnymi, które wpływają na ich życie.

Pierwszym miastem, gdzie pojawiła się demokracja uczestnicząca, było Porto Alegre. Jest to stolica stanu Rio Grande do Sul na południowym wschodzie Brazylii. Liczy 1,3 miliona mieszkańców. Działający tam od lat ruch społeczny skłonił nowego burmistrza do przekazania władzy w mieście "zgromadzeniom wszystkich zainteresowanych mieszkańców". Od tej pory to nie radni ani urzędnicy, lecz sami obywatele decydują o kształcie budżetu miejskiego i nowych inwestycjach. Podczas rocznego cyklu zgromadzeń, mieszkańcy sporządzają listę "sprawunków" dla władz i pilnują jej realizacji. Wbrew obawom, nie powstały tam rządy tłumu ani chaosu. Ogólny ton opisów jest pozytywny. Po raz pierwszy przestał istnieć rozdźwięk między pracą administracji miejskiej, a oczekiwaniem obywateli. Udało się wyeliminować korupcję i nawet Bank Światowy, z definicji wrogi podobnym rewolucjom w zarządzaniu finansami, musiał uznać sukces samorządu Porto Alegre. Również na konferencji ONZ w Stambule uznano tę formę demokracji za wzorcową dla samorządów lokalnych. Dziś do Porto Alegre przyjeżdżają dziesiątki tysięcy uczestników ruchu przeciw neoliberalnej globalizacji. Za przykładem Porto Alegre podążają stopniowo inne miasta Brazylii (Belo Horizonte, Recife, Sao Paulo) oraz - jeszcze nieśmiało - miasta w Europie, Saint-Denis, Bobigny (Francja), San Feliu de Llobregat (Hiszpania), Manchester (Wlk. Brytania) a w Ameryce Północnej: Toronto i Guelph (oba w Kanadzie) oraz wiele innych.

Nawet tak pobieżne zaprezentowanie demokracji uczestniczącej pozwala na stwierdzenie, że jest to obecnie najlepsza (z punktu widzenia obywatela) forma sprawowania władzy demokratycznej. Mając jednak na uwadze naturę moich rodaków, jak również opisy niektórych procesów budowania demokracji uczestniczącej, pozwolę sobie także na spojrzenie krytyczne. Oto kolejne problematyczne zjawiska, charakterystyczne dla "zwykłej", jak i uczestniczącej demokracji:

10) Realne uczestnictwo obywateli w publicznej debacie jest niewielkie, w praktyce możliwe tylko w małej grupie, na najniższych poziomach lokalności.
11) Uciążliwe i powolne podejmowanie decyzji w wyniku długotrwałych dyskusji na zgromadzeniach, co zresztą nie gwarantuje dobrej jakości tak uzyskanych rozwiązań (mogą być one nawet gorsze niż rozwiązania wypracowane przez indywidualne osoby oddane danej sprawie). Jałowość dyskusji z powodu nie przygotowania dyskutantów. Pochłania to czas dużej grupie uczestników i zwykle nie ma możliwości, aby wszyscy wyszli zadowoleni z takiego zgromadzenia.
12) Chaotyczność i wielowątkowość gorzej przygotowanych debat, frustracje tych, którzy z powodu mniejszej przebojowości nie są w stanie wyartykułować swoich opinii, a nawet jeśli je wyartykuują - giną one w dziesiątkach innych głosów. Osoby nigdzie nie stowarzyszone nie mają praktycznie żadnego wpływu.
13) Tworzenie się różnych grup interesów i frakcji ścierających się ze sobą niby to w imię wspólnego dobra, ale w istocie dla osiągnięcia spektakularnego celu członków danej frakcji. Dyktat lepiej zorganizowanej mniejszości, często za sprawą populistycznego przywódcy.
14) Możliwość patologii, że ogół zacznie decydować o sprawach, które powinny być rozstrzygane przez jednostkę (sprawy obyczajowe, moralne) i doprowadzi to do lokalnego despotyzmu, jak już były tego przykłady, gdzie "totalna demokracja bezpośrednia" wprowadzała wzór totalitarnego systemu państwowego.
15) Demokrację uczestniczącą da się zastosować z powodzeniem tam, gdzie politycy, radni czy urzędnicy będą przychylni sprawie. Niestety, niejednokrotnie jawią się oni natrętami, którzy przeszkadzają w rozwoju lokalnej wspólnoty.
16) Czy wreszcie charakterystyczny problem wynikający ze słabości natury ludzkiej, określany przeze mnie jako "kombinatoryka" działaczy. Jest to zestaw technik i sposobów mniej lub bardziej nieuczciwych, jak tymczasowe sojusze, kampanie dezinformacyjne, chwyty retoryczne, kradzieże lub fałszerstwa podpisów niezbędnych do poparcia jakiejś listy, żonglerka miejscami na listach wyborczych, proceduralne blokady (inicjatyw, wniosków, postulatów), zakulisowe rozgrywki (ukryta reżyseria), korupcja, nepotyzm oraz wszelkie inne manipulacje w celu uzyskania własnych, partykularnych celów.

Teraz wypada stawić czoła tej pokaźnej liczbie zagrożeń. Perspektywa jest trochę przerażająca i najchętniej poszukałbym rozwiązania, w którym zbędna jest jakakolwiek władza i struktura. Ale coś takiego jest chyba tylko możliwe ... w niebie (podejrzewam, że nawet tam istnieje jakieś uporządkowanie spraw). W świecie doczesnym grupa społeczna bez jakiejkolwiek struktury - nie istnieje.


Poszukiwanie drogi

Pierwszą refleksją, po przejrzeniu owych kilkunastu punktów "słabości" demokracji, jest to, że nie można ich uniknąć tam, gdzie zakłada się formę swobodnej wymiany poglądów w procesie podejmowania decyzji. Są one po prostu immanentną cechą zbiorowości ludzkiej i wydają się nie do pokonania. Ale czy jakikolwiek wynalazca na początku dociekań udzielał sobie odpowiedzi, że rozwiązanie jest niemożliwe? Zatem zadanie stało się jasne: wynalezienie systemu, który będzie odporny na ujęte w wymienionych 16 punktach zagrożenia.

Do zadania przystąpiliśmy w zespole (na początku trzy-, a potem dwuosobowym), nazwanym przez nas "zespołem do spraw projektowania struktur społecznych". Postawiliśmy sobie pytanie, czy biorąc się za temat zarządzania społeczeństwem, udoskonalać demokrację czy tez zaprojektować zupełnie nowy system. Ostatecznie przyjęliśmy zasadę, żeby podczas projektowania nowych rozwiązań nie zaglądać do rozwiązań już istniejących, przez które wyobraźnia mogłaby być ograniczana. Łatwiej wtedy wygenerować nowatorskie pomysły, które dopiero po wstępnym opracowaniu można poddać różnorakim porównaniom. Jest to stosowana przez odkrywców metoda, która pozwala uzyskać rozwiązania odpowiadające na aktualne potrzeby. W taki też sposób zabraliśmy się do interesującego nas tematu. Efektem kilkumiesięcznych dociekań był dość osobliwy system wyboru i oceny władz nazwany - na nasz wewnętrzny użytek - kryptonimem "Partia Mądrości".

Dodam, że nie ma to nic wspólnego z organizacją, którą określa się mianem partii politycznej. Projekt ten, zresztą nie dokończony, odłożony został do szuflady bodajże w czerwcu 2003 roku. Nie wydaje się, aby w obecnym kształcie mógł być zaakceptowany przez szersze kręgi społeczeństwa. Uznałem jednak, że warto spróbować opracować przynajmniej pewne jego fragmenty, aby uczynić z nich "narzędzia" usprawniające demokratyczny system wyboru władz (w kierunku sprawiedliwości i uważności) oraz ich późniejszą kontrolę.
Na zakończenie - bo w tym odcinku już niewiele zdołam opowiedzieć o samym projekcie - chciałbym wspomnieć o związanym z tą przygodą epizodzie. Otóż, postanowiliśmy skorzystać z nadarzającej się okazji, jaką były wybory do władz lokalnych jesienią 2002 roku, i zaczerpnąć odrobinę doświadczeń bezpośrednio z "linii frontu". Nie liczyliśmy specjalnie na możliwość przetestowania naszych pomysłów. Ot, taki eksperyment poznawczy, z którego może coś wyniknie.

Nasz wydelegowany przedstawiciel miał więc wziąć udział w wyborach na radnego w swojej dzielnicy. Wybraliśmy pewną partię, z ramienia której mógłby wystartować, jeszcze nie skompromitowaną nieudolnymi rządami, o rodowodzie patriotycznym, wzniosłych ideałach i wartościach... Z początku wszystko przebiegało bardzo dobrze. Nasz kandydat brał czynny udział w szkoleniach i przygotowaniach, zaangażował się uczciwie w sprawę, zdecydowanie wyróżniał się, zgłaszając ciekawe pomysły, za co został doceniony pierwszym miejscem na liście wyborczej wystawionej przez "jego" partię. Wydawało się, że ma dużą szansę na zwycięstwo, ale wszystko jest przecież w rękach wyborców.

Gdy zbliżał się termin wyborów, pojawiało się jednak coraz więcej trudności: a to ciągle nie było plakatów, nie było pieniędzy na wydrukowanie podstawowych ulotek z informacją o kandydatach (w końcu sami je przygotowaliśmy), na salę, w której można by przeprowadzić choćby jedno spotkanie przyszłych radnych z mieszkańcami. Centralny zarząd ciągle obiecywał...

Spodziewaliśmy się, że nie wszystko pójdzie "jak z płatka" - mogą pojawiać się jakieś naciski, konflikty interesów. Ale to, co się zdarzyło w ostatnich dwóch dniach przed wyborami, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Nagle pojawiło się dwóch nowych kandydatów (nie brali udziału w żadnych szkoleniach, spotkaniach i - jak to się kiedyś mówiło - zostali przywiezieni w teczkach. Zajęli na liście dwa pierwsze miejsca (nasz kandydat automatycznie spadł na trzecie), były przygotowane kolorowe ulotki z ich nazwiskami, które dotarły do mieszkań w całej dzielnicy, znalazły się plakaty... Wygrali wybory. Nasz kandydat nie przeszedł. Byliśmy zaszokowani.

Nie robiliśmy dochodzenia: jak to się mogło stać? Do dzisiaj, gdy o tym wspominam, doznaję uczucia swoistego oszołomienia. Nie powinienem oceniać ludzi, których nie znam, ale gdyby ktoś na osobności mnie zapytał o tamtą sprawę, powiedziałbym, że w tamtym czasie demokratycznych wyborów, mieszkańcy tej dzielnicy wybrali na swoich przedstawicieli najgorszych kandydatów. Prawdę mówiąc, nie jestem nawet pewien, czy to oni wybrali.

Wracając do głównego wątku, cóż, bierzmy się za konstruowanie lepszego świata.

1 Informacje na ten temat zaczerpnąłem z publikacji Rafała Górskiego: Demokracja Uczestnicząca w samorządzie lokalnym, Poznań - Kraków 2003. Cennym źródłem informacji, o czym wspomina również sam autor, jest także praca magisterska Patrycji Satory: Demokracja partycypacyjna w Porto Alegre, Kraków 2002.
Należy dodać, że ciekawe spostrzeżenia na temat demokracji znalazłem również (oprócz pracy Rafała Górskiego) w publikacjach: Wspólna droga - wspólny cel, Biblioteka "Zielonych Brygad", Kraków 1997, oraz O naturze władz Marka Chlebusia, Warszawa 2004.

 

powrót do spisu treści