Siedzieliśmy przy stoliku w kawiarni uzdrowiska, było gwarno,
poeci rozmawiali o poezji, wchodzili na różne stopnie olśnień i natchnień,
szarpani wewnętrznymi wątpliwościami, a potem spadali na łeb na szyję,
najczęściej przedtem dając sobie w szyję, ach te echolalia, które zjawiły
się w samą porę, żeby doprawić opis zjawiska. Po drugiej stronie stołu siedział jakiś poeta z prowincji, widziałem go pierwszy raz, bo inni dyskutanci byli znani, spotykaliśmy się od kilku lat na tych zjazdach w Kłodzku. Ten był nowy i patrzył z dystansu. Uspokoiłem się, musiałem empatycznie podłapać od niego ten dystans. Myślałem o tym, że dobrze jest znać dobrze kilka języków, np. suahili, nastawić radio i natychmiast doznawać teleportacji do Afryki, pobyć w gęstej, burzowej atmosferze narodowych napięć, ci dyktatorzy obwieszeni medalami do kolan, poczekać aż się wypogodzi, potem skoczyć do Etiopii. Barierą dla tych podróży są martwe języki, ale i to dałoby się przeskoczyć. Pobyć w czyimś języku, rosyjskim, czeskim, angielskim. - Ten tam, to Barańczak, lingwista? - zapytał jakby z szacunkiem
poeta z prowincji. Znowu odskoczyłem, co za dziwactwo i to moje pytanie, i ta
jego odpowiedź. Teraz uświadomiłem sobie, że on akcent szacunku położył
na słowie lingwista. Może pies to znaczy nie pies. Może poeta bawi się
słowami? Cholera, widziałem i wiedziałem, że ten facet mówi prawdę. Przez jego twarz, układ czaszki, ukształtowanie ramion i dłonie trochę prześwitywał pies, był bardzo przystojnym , jak się wtedy mówiło, drapieżnym, rasowym ciemnym blondynem, miał duże, wyraźne usta i piękne oczy, trochę za duże i mogłyby być podejrzewane o wytrzeszcz, gdyby nie głębokie osadzenie, co sprawiało, jakby patrzył z głębokiej głębi siebie. W tych oczach czaił się pies. Miał też dobre maniery, czuło się, że jest dobrze ułożony, co wśród ludzi w tamtych czasach było rzadkością, chowali się byle gdzie, na wielu wojennych podwórkach i śmietnikach albo u mamy pod spódnicą, żebrząc o miłość i uwagę, bo mamę przerobiono na przodownicę pracy socjalistycznej. Socjalizm, skoro już nie może być inaczej, ale z ludzką twarzą. A nie z psią twarzą policjanta myśli. No, niech już będzie. - Miałem metr czterdzieści w kłębie, moja pani, wciąż tęsknię
za nią, piękna i bufiasta w biodrach blondyna, wyprowadziła mnie na smyczy
na Krakowskie Przedmieście. A później było jak na filmie amerykańskim.
Szedł drab ze swoją suczką, rasy pekińczyk kieszonkowy. Ach, jak ta suczka
pachniała, była w okresie rui, psy mają tysiąc razy lepszy węch niż ludzie,
tysiąc razy, dziesięć razy i człowiek by nie wytrzymał, założyłby na nos
kaganiec, a tu tysiąc razy. I ta mała była napalona jak anioł, ona musiała
się komuś wystawić, wzywała ją do tego wielka przyroda. Planety ją zmuszały
do tego i Księżyc. Temu nie mogła się oprzeć. A jak doszły do mnie te
jej wzywające do natychmiastowego czynu zapachy, to wszystko inne wywiało
mi z głowy i z ogona. Poeta z prowincji zamilkł, jakby się przestraszył, że za dużo powiedział. Trochę przekrzywił swój ludzko-psi łeb, był wzruszający i jako pies, i jako człowiek, to można by dodać, że był podwójnie wzruszający. Ale czy on mnie tym wzruszeniem nie uwodzi? Znałem opowieści, że ludzie zamieniali się w wilki, wilkołaki, mnie nigdy do końca te opowieści nie brały, były jawnie nieprawdziwe, secesyjne, ale nie tą secesją "roślinopodobną", chyba że najpierw były wilkołaki, przemieniały się w wilki, później wilki się udomowiły i stały się psami. I oto miałem przed sobą kogoś, kto potrafił dokonać wielkiego skoku. Może to mu się przyśniło? Patrzyłem na niego tak czy owak z podziwem i zazdrością. Od dawna sam kombinowałem, jak tu wyskoczyć z gatunku. Patrzyłem na niego z sympatią. A tego bardzo było trzeba poecie z prowincji. Czytelnik ma nade mną same przewagi. Może powiedzieć - to
nieudane opowiadanie i ma to z głowy. Ja niestety nie, bo to się mnie
zdarzyło. A było to zdarzenie, które wszystkie inne zdarzenia chciało
wyrzucić z przysługujących im kolein - zdarzenie na pograniczu sensu.
Ale jednak po tej stronie granicy, bo za wschodnią Sybir, za zachodnią
Auschwitz. I znowu wróciło to wyrażenie - lingwista. I Szestow ze swoim
ponadligwistycznym kryterium, że zdania - pies został otruty - i - Sokrates
został otruty - nie są tożsame logicznie, chociaż są. Szestow naraża się
dzisiaj ruchom wyzwolenia zwierząt, z którymi trzymają feministki, a w
jego czasach feministki nie były tak drapieżnie powabne. Podobno wyszedłem na mównicę tego zjazdu poetów, żeby się
nie zgodzić z przedmówcą. Ale tak jakoś przekształciłem myśli przedmówcy,
że gdyby je trochę przesunąć i rozumienie poszerzyć, to z nim, czyli z
przedmówcą, się zgadzam. Pewnie poplątałem się w tym szybko, bo miałem
specjalne utrudnienie, na niektórych spółgłoskach wargowych zacinałem
się, więc żeby w miarę zrozumiale i płynnie mówić, musiałem je omijać
zręcznymi slalomami, a nie zawsze byłem zręczny, przewracałem wiele chorągiewek
po drodze, więc pewnie szybko wsiadłem na swojego konika - bo widzicie,
drodzy parafianie, jak ktoś coś odkrywa, to w istocie zasłania, oczywiście
jeśli przyjąć, że prawda w ogóle leży w linii prostej z naszą bezładną
bieganiną, powiedzmy poczciwy Newton, swoimi prawami fizyki, które weszły
w stosowanie, tak szczelnie zasłonił możliwość przebicia się Einsteinowi,
że ten miał gorzej niż Żyd w czasie okupacji, miał przed sobą mur pewności,
czy kojarzył mu się potem z tym murem płaczu, tam czuje się że Bóg jest
Osobą i nawet poeinistainowscy energetyści potrafią ulec tej zbiorowej
sugestii, ale cóż to dla nas za przesądy, dla nas, wyznawców fizyki światła
zakrzywionego. I jeśli ktoś wytrzymał czytanie do tej pory, to naprawdę radzę wziąć dość długi pasek papieru, dokładnie obejrzeć jedną powierzchnię po jednej stronie i drugą po drugiej, następnie przekręcić jeden koniec o 180 stopni i dokleić do obwodu koła z drugiej strony, można spiąć spinaczem, szpilką, skleić, bo wtedy szybciej dochodzi się do tego, że teraz jest tylko jedna powierzchnia. To jest prawdziwie złoty klucz do rozumienia. Jedna powierzchnia. A przy tym nie mogę się powstrzymać, że dopiero ten pasek papieru, który był przedtem płaski i niczego nie przedstawiał, zaczął teraz przedstawiać coś wspaniałego, prawdziwą przestrzeń samą w sobie. Podobno Mobius zauważył to w roku 1858. Czy przedtem nikt
tego nie zauważył, może tylko nie zapisał w matematycznych nutach, bo
ta melodia jest śpiewana od wieków.
|