Jarosław Markiewicz
Wstęga Möbiusa


Siedzieliśmy przy stoliku w kawiarni uzdrowiska, było gwarno, poeci rozmawiali o poezji, wchodzili na różne stopnie olśnień i natchnień, szarpani wewnętrznymi wątpliwościami, a potem spadali na łeb na szyję, najczęściej przedtem dając sobie w szyję, ach te echolalia, które zjawiły się w samą porę, żeby doprawić opis zjawiska.
Pomyślałem wtedy - oni rozmawiają o nieobecnej - jakby nie zauważyli, że wyszła gdzieś, żeby pozałatwiać jakieś ważne a może i zupełnie błahe sprawy. No ta, ale oni wierzą, że poezja poza tekstem nie istnieje.
Odpadłem od towarzystwa - zobaczyłem wykrzywione twarze, topografię gestów, istny dom wariatów, wszystkie smaki - od codziennych urojeń i manii do "wielkolubnych" wzlotów Ducha św. Dlaczego odpadłem? Przed chwilą i od dawna byłem jedną z postaci tego widowiska, a teraz patrzę na widowisko. I jeśli się znowu włączę, to przestanę widzieć?

Po drugiej stronie stołu siedział jakiś poeta z prowincji, widziałem go pierwszy raz, bo inni dyskutanci byli znani, spotykaliśmy się od kilku lat na tych zjazdach w Kłodzku. Ten był nowy i patrzył z dystansu. Uspokoiłem się, musiałem empatycznie podłapać od niego ten dystans.

Myślałem o tym, że dobrze jest znać dobrze kilka języków, np. suahili, nastawić radio i natychmiast doznawać teleportacji do Afryki, pobyć w gęstej, burzowej atmosferze narodowych napięć, ci dyktatorzy obwieszeni medalami do kolan, poczekać aż się wypogodzi, potem skoczyć do Etiopii. Barierą dla tych podróży są martwe języki, ale i to dałoby się przeskoczyć. Pobyć w czyimś języku, rosyjskim, czeskim, angielskim.

- Ten tam, to Barańczak, lingwista? - zapytał jakby z szacunkiem poeta z prowincji.
- Zaiste - odpowiedziałem, Barańczak siedział od dawna na jednym pośladku, jakby już wstawał, ale widocznie coś nie pozwalało mu odejść od stolika. W końcu niebawem przesiadł się na stałe w język angielski
- Jestem tu pierwszy raz, bo jeszcze niedawno byłem psem - powiedział poeta z prowincji.
- Policyjnym?
- Na szczęście nie. Zwykłym dogiem.

Znowu odskoczyłem, co za dziwactwo i to moje pytanie, i ta jego odpowiedź. Teraz uświadomiłem sobie, że on akcent szacunku położył na słowie lingwista. Może pies to znaczy nie pies. Może poeta bawi się słowami?
- Jeszcze niedawno byłem psem - powtórzył z niejakim smutkiem i bardzo poważnie poeta z prowincji, ale zarazem lekko, mimochodem, zupełnie normalnie - z rasy tych największych dogów, jak mały bysio - pokazał ręką ponad stolikiem.

Cholera, widziałem i wiedziałem, że ten facet mówi prawdę. Przez jego twarz, układ czaszki, ukształtowanie ramion i dłonie trochę prześwitywał pies, był bardzo przystojnym , jak się wtedy mówiło, drapieżnym, rasowym ciemnym blondynem, miał duże, wyraźne usta i piękne oczy, trochę za duże i mogłyby być podejrzewane o wytrzeszcz, gdyby nie głębokie osadzenie, co sprawiało, jakby patrzył z głębokiej głębi siebie. W tych oczach czaił się pies. Miał też dobre maniery, czuło się, że jest dobrze ułożony, co wśród ludzi w tamtych czasach było rzadkością, chowali się byle gdzie, na wielu wojennych podwórkach i śmietnikach albo u mamy pod spódnicą, żebrząc o miłość i uwagę, bo mamę przerobiono na przodownicę pracy socjalistycznej. Socjalizm, skoro już nie może być inaczej, ale z ludzką twarzą. A nie z psią twarzą policjanta myśli. No, niech już będzie.

- Miałem metr czterdzieści w kłębie, moja pani, wciąż tęsknię za nią, piękna i bufiasta w biodrach blondyna, wyprowadziła mnie na smyczy na Krakowskie Przedmieście. A później było jak na filmie amerykańskim. Szedł drab ze swoją suczką, rasy pekińczyk kieszonkowy. Ach, jak ta suczka pachniała, była w okresie rui, psy mają tysiąc razy lepszy węch niż ludzie, tysiąc razy, dziesięć razy i człowiek by nie wytrzymał, założyłby na nos kaganiec, a tu tysiąc razy. I ta mała była napalona jak anioł, ona musiała się komuś wystawić, wzywała ją do tego wielka przyroda. Planety ją zmuszały do tego i Księżyc. Temu nie mogła się oprzeć. A jak doszły do mnie te jej wzywające do natychmiastowego czynu zapachy, to wszystko inne wywiało mi z głowy i z ogona.
Tylko jak to zrobić, jak?
Stałem nad nią jak most na wysokich przęsłach, ona ustawiała się tam gdzieś w dole, nadstawiając swoją słodką pupcię i podnosząc, stając na paluszkach. Przyklękałem i dalej nic. Padłem na kolana i wtedy ogarnęło mnie prawdziwe, dogłębne zdumienie. Zdziwienie. Cała seria zdziwień. Jak to możliwe, że to co możliwe i konieczne stało się niemożliwe. Jak to możliwe, że jako psu przyszły mi takie myśli do głowy. I wtedy zobaczyłem, że zdumienie wyrzuciło mnie z psiej egzystencji. Stałem się człowiekiem.
Było to w jakiś zdumiewający sposób logiczne w całej niedorzeczności.

Poeta z prowincji zamilkł, jakby się przestraszył, że za dużo powiedział. Trochę przekrzywił swój ludzko-psi łeb, był wzruszający i jako pies, i jako człowiek, to można by dodać, że był podwójnie wzruszający. Ale czy on mnie tym wzruszeniem nie uwodzi? Znałem opowieści, że ludzie zamieniali się w wilki, wilkołaki, mnie nigdy do końca te opowieści nie brały, były jawnie nieprawdziwe, secesyjne, ale nie tą secesją "roślinopodobną", chyba że najpierw były wilkołaki, przemieniały się w wilki, później wilki się udomowiły i stały się psami. I oto miałem przed sobą kogoś, kto potrafił dokonać wielkiego skoku. Może to mu się przyśniło? Patrzyłem na niego tak czy owak z podziwem i zazdrością. Od dawna sam kombinowałem, jak tu wyskoczyć z gatunku. Patrzyłem na niego z sympatią. A tego bardzo było trzeba poecie z prowincji.

Czytelnik ma nade mną same przewagi. Może powiedzieć - to nieudane opowiadanie i ma to z głowy. Ja niestety nie, bo to się mnie zdarzyło. A było to zdarzenie, które wszystkie inne zdarzenia chciało wyrzucić z przysługujących im kolein - zdarzenie na pograniczu sensu. Ale jednak po tej stronie granicy, bo za wschodnią Sybir, za zachodnią Auschwitz.
A tak na serio, to widzimy tylko to, co możemy nawinąć na swoją dobrze już nawiniętą szpulkę, której już dawno zresztą nie widać, ponoć jej kształt wciąż się trochę przebija przez namotane nici. Więc moja szpulka nie chciała tego zdarzenia na siebie nawinąć, nie wydało się jej swojskie. Z drugiej strony, gdyby jakoś skleić te nitki, to moja nadzieja na wyskoczenie z gatunku miałaby już biologiczny precedens.

I znowu wróciło to wyrażenie - lingwista. I Szestow ze swoim ponadligwistycznym kryterium, że zdania - pies został otruty - i - Sokrates został otruty - nie są tożsame logicznie, chociaż są. Szestow naraża się dzisiaj ruchom wyzwolenia zwierząt, z którymi trzymają feministki, a w jego czasach feministki nie były tak drapieżnie powabne.
One też chcą wyskoczyć z gatunku, tyle że nie same w sobie, one chcą, żeby mężczyzna był ponadgatunkowym ideałem. Tylko jak dotąd nigdy nie zobaczyły tego ideału, ale to już ich problem. Nie zwróciły przy tym uwagi na drobiazg, że to chodzi o ich ideał. Swoją drogą bardzo mnie intrygują fantazje erotyczne najwybitniejszych feministek, drogie siostry w bycie naszym płciowym, dajcie i nam pobyć w oparach waszego fantazyjnego szczęścia. Odsłońcie odważnie głębiej sny waszego potężnego, jak wolno chyba domniemywać, libido. Ale nie tylko w łechtaczkowej powierzchowności, jeśli inni przeciwnicy naruszania naszej słowno-cielesnej powłoki nie zakwalifikują już tego jak molestowanie seksualne, odsłońcie się głębiej w bycie, także lingwistycznie, byt w polszczyźnie jeszcze Mickiewicza bywał też nazywany bytnią, więc powiem to wprost - odsłońcie się w waszej bytni, a na usprawiedliwienie, bo złośliwi mogliby mnie nazwać zbyt ginelkologicznym filozofem, powiem, że ja też czuję, że byt jest w swojej istocie żeński. Podobnie zresztą jak poeta.

Podobno wyszedłem na mównicę tego zjazdu poetów, żeby się nie zgodzić z przedmówcą. Ale tak jakoś przekształciłem myśli przedmówcy, że gdyby je trochę przesunąć i rozumienie poszerzyć, to z nim, czyli z przedmówcą, się zgadzam. Pewnie poplątałem się w tym szybko, bo miałem specjalne utrudnienie, na niektórych spółgłoskach wargowych zacinałem się, więc żeby w miarę zrozumiale i płynnie mówić, musiałem je omijać zręcznymi slalomami, a nie zawsze byłem zręczny, przewracałem wiele chorągiewek po drodze, więc pewnie szybko wsiadłem na swojego konika - bo widzicie, drodzy parafianie, jak ktoś coś odkrywa, to w istocie zasłania, oczywiście jeśli przyjąć, że prawda w ogóle leży w linii prostej z naszą bezładną bieganiną, powiedzmy poczciwy Newton, swoimi prawami fizyki, które weszły w stosowanie, tak szczelnie zasłonił możliwość przebicia się Einsteinowi, że ten miał gorzej niż Żyd w czasie okupacji, miał przed sobą mur pewności, czy kojarzył mu się potem z tym murem płaczu, tam czuje się że Bóg jest Osobą i nawet poeinistainowscy energetyści potrafią ulec tej zbiorowej sugestii, ale cóż to dla nas za przesądy, dla nas, wyznawców fizyki światła zakrzywionego.
Co to wszystko ma wspólnego z poezją, otóż poezja jest w polu zrozumienia, ale żeby zrozumieć pole, trzeba zrozumieć wstęgę Mobiusa.
Zostałem delikatnie poproszony, żebym się streszczał. Jak tu streścić wstęgę Mobiusa?
Trzeba by ją najpierw zrozumieć, ale zrozumieć się nie da. Łatwiej ją po prostu zrobić.

I jeśli ktoś wytrzymał czytanie do tej pory, to naprawdę radzę wziąć dość długi pasek papieru, dokładnie obejrzeć jedną powierzchnię po jednej stronie i drugą po drugiej, następnie przekręcić jeden koniec o 180 stopni i dokleić do obwodu koła z drugiej strony, można spiąć spinaczem, szpilką, skleić, bo wtedy szybciej dochodzi się do tego, że teraz jest tylko jedna powierzchnia. To jest prawdziwie złoty klucz do rozumienia. Jedna powierzchnia. A przy tym nie mogę się powstrzymać, że dopiero ten pasek papieru, który był przedtem płaski i niczego nie przedstawiał, zaczął teraz przedstawiać coś wspaniałego, prawdziwą przestrzeń samą w sobie.

Podobno Mobius zauważył to w roku 1858. Czy przedtem nikt tego nie zauważył, może tylko nie zapisał w matematycznych nutach, bo ta melodia jest śpiewana od wieków.
Nasilały się też moje zamiary ucieczki z gatunku, głównie pewnie dlatego, że gatunek ludzki sam dla siebie jest dolegliwością, ileż to pary idzie w gwizdek, ludzie wciąż jakoś usiłują zrobić porządek z ludźmi, a zwłaszcza z tymi, którzy są przeciwnego zdania. A jedni i drudzy są w błędzie, nie ma żadnych przeciwnych zdań, jest jedna powierzchnia.


powrót do spisu treści