Jarosław Markiewicz
Połamane krzesła

Śniło mi się, że obudziłem się nagi, spuściłem nogi z łóżka, co w rzeczywistości byłoby dosyć trudne, bo spałem na górnym piętrze, ten sen od samego początku był podstępny, podawał się za rzeczywistość, i ta nowa rzeczywistość była tak silna, że niszczyła nawykową pamięć poprzedniej rzeczywistości, która była, kiedy kładłem się spać w siedmioosobowym pokoju w akademiku i pech chciał, że spałem na górnym łóżku i były jeszcze dwa inne łóżka, wszystkie piętrowe, a teraz byłem w pokoju sam, jak na życzenie, stopami dotykałem podłogi i nie było żadnych dolegliwości bycia, siedziałem nagi jak Jezus frasobliwy wyrzeźbiony na brzegu łóżka, bez krzyża za plecami ale i bez przepaski na biodrach, byłem nagi leniwie i rozkosznie, żeby odczuwać rozkosze nagości, trzeba się czuć bezpiecznie i czułem się wręcz wspaniale, byłem sam, to była wielka radość być przez chwilę samemu – jednak drążył mnie pewien niepokój, od pierwszej chwili obudzenia się w tą inną rzeczywistość towarzyszyła mi wiedza, że obudziłem się po to, żeby się urodzić – co za dziwactwo, przecież już jestem urodzony, mam już sporo lat, co to za powinność ciąży na mnie, przecież to jest absurd, niedorzeczność.
A ta powinność ciążyła nade mną jak sugestia pohipnotyczna, a światło w pokoju było tak silne, że niczego innego nie widziałem, światło wydobywało się zewsząd i było wszędzie – i to nadzwyczajne światło też mówiło mi, że było po to, żeby oświetlić moje prawdziwe narodziny, żebym niczego z tych narodzin nie przeoczył, nie uronił, obudziłem się po to, żeby się urodzić, tamte rzekome narodziny 12 czerwca były nieważne i niepewne, przecież mnie wtedy nie było, tamte narodziny znam tylko ze słyszenia, z opowieści, a przecież opowieść wieści prawdy legendarne, a ja jako bohater swojej o sobie opowieści nie mogę być pewny nie swojej opowieści, zacznijmy od opowieści jaką snuje kalendarz, a później zobaczmy jaką opowieść snują zdarzenia, a zdarzenia nie istnieją bez tego komu się coś zdarza, a mnie moje urodziny się nie zdarzyły, więc może powinny się zdarzyć, żebym mógł brać siebie poważnie, żebym sam dla siebie nie był metaforą.
I to co było absurdalne i niedorzeczne, nagle zmiękło, już nie wydawało mi się to dziwne, a wręcz konieczne, trzeba to zrobić jak najszybciej – ale jak to zrobić?
Nie wiedziałem jak się urodzić.
Siedziałem na brzegu łóżka, czułem się znakomicie, wiedziałem, co mam zrobić – i zupełnie nie wiedziałem, jak to zrobić; może ta powinność została źle zaadresowana, ale czułem jej dolegliwość jak niemożność wysikania się – i zbaraniały bezmyślnie wpatrzyłem się w nogi, w kolana, stopy, tuż za paznokciami paluchów zobaczyłem, że skóra trochę odstaje, złapałem ją między paznokcie i pociągnąłem, odsłonił się spory kawałek nowego ciała noworodka.
A więc to tak? tak się powinienem rodzić, bez najmniejszego bólu obdzierałem się ze skóry, nie tylko nie było przy tym bólu, była przyjemność, jakbym zdejmował z siebie coś ciężkiego, mechanicznego; był pewien problem z penisem, brać go od napletka czy od podbrzusza, wziąłem od podbrzusza, był też pewien problem z uszami jak je wyłuskać, poszło nadzwyczaj gładko, w końcu z radością zrzuciłem całą skórę.
To ogromne światło w pokoju nie napotykając bariery ładowało się w ciało, a ciało czuło błogość, błogość niezwykłą, która nagle była postulatywnie zwykłą i codzienną, a dotąd niedostępną, jak radość kota, który wyleguje się na śniegu w zawsze ciepłym marcowym słońcu, a siedziałem na łóżku, to się na nim wyciągnąłem, cieszyłem się, że jest długie, wygodne i że jestem jego jedynym lokatorem – i w błogości zasnąłem po raz drugi, chyba jeszcze głębiej, bo o którejś tam godzinie rano, kiedy obudziło mnie trzaśnięcie drzwiami, natychmiast przypomniałem sobie sen, był tak realistyczny, że nim pomyślałem - już obtarłem sobie skórę na swoim nowym policzku bez skóry, zapiekło mnie tam i nie rozeszło się po skórze, wniknęło w całe ciało bez osłony, wstałem bardzo ostrożnie, pode mną nikt już nie spał, musiało być późno, wszyscy poszli na zajęcia, ale na podłodze spał S., który na waleta odsypiał noc, zobaczyłem, że jestem w piżamie, poszedłem się wysikać, obejrzałem się w lustrze przy umywalce, na prawym policzku miałem zadry jak nie przymierzając Matka Boska Częstochowska i czułem się tak niezwykle, ostrożnie otworzyłem drzwi do naszego pokoju, ale S. już wstał, szykował się do parzenia herbaty - zrób i mnie, poprosiłem.
Ubrałem się nim wrócił.
– Coś ty taki dziwny, ktoś cię walnął w policzek? – zapytał S.
Opowiedziałem mu sen. Siedziałem na krześle, które S. rozchwierutał, a on dalej chwierutał następne krzesło, wszystkie już były takie ruchome, niepewne, bo czytając i pisząc przy stole, od czasu do czasu odchylał się od stołu całym ciałem na tylnych nogach krzesła, zapominał o tym widocznie, że się odchylił i trwał w tej chwiejnej równowadze całymi godzinami, wtedy też nikt w pokoju jakoś automatycznie nie podnosił zbytnio głosu, nawet pary kochające się za kocami na piętrowych łóżkach robiły to bezwiednie ciszej, ale krzesła też mają swoją cierpliwość, to na którym siedział S. właśnie zamieniło się w kupkę drewienek, wyrżnął tyłkiem o podłogę, wstał stękając i powiedział:
– No no, no no.
– Kup klej, to skleję – powiedziałem szybko, miałem w sobie dużo, bardzo dużo ochoty do wszystkiego, także do klejenia krzesła.
– No, no – mówił ciągle obmacując sobie tyłek S.– musisz uważać na głowę, Witek podobne sny opowiadał. Witek Różański.
Zebraliśmy kupkę drewienek i wsunęliśmy pod łóżko obok walizki Pawki Korczagina, takie pseudo, S. wziął drugie krzesło, zaledwie usiadł na nim, też poszło. Nie używał brzydkich słów.
– No no – to coś znaczy, dwa krzesła – znowu masował się po tyłku, ale myślami był wyżej – uważaj na głowę.
S. przyjrzał się bliźnie na moim policzku. - Ty wiesz, to przypomina cięcie nożem, jak i gdzie to się stało, wiem, że tobie się zdawało, że nie masz skóry na twarzy, ale to nie jest zatarcie o poduszkę. Może guziki przy poduszce?

Obejrzałem poduszkę. Zdziwiła mnie ta dociekliwość detektywa w jego wykonaniu.
– Poszewka na poduszkę jest bez guzików, dawno odpadły – powiedział.
– No to skąd?
– Musiałeś mieć jeszcze jeden sen, którego nie pamiętasz.
I chyba miał rację.
– Ale co mi ze tego, że mam rację, wolałbym mieć restaurację i zaprosić cię na kolację – w tym swoim powiedzeniu Sted zmieniał często zakończenia, często to nie on miał rację, a chciał mieć kolację. Nic dziwnego, byliśmy wtedy zawsze dwudziestoletni, i zawsze bardzo głodni.

 

Alter nr 5 - spis treści